Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja swoich dawno nie widzę! Chwalić Boga za lato!
— Aha, lato! Tymczasem zimno i mokro! Br... żeby to wstąpić na rozgrzewkę.
— Ho! A gdzie? Wszędzieśmy zadłużeni!
— Może nas kto bogatszy poratuje. W biedzie się poznaje rzetelnego kolegę.
— I poczciwego człowieka! — dodał inny.
— Hej, złoty cielcze, słyszysz — ktoś trącił milczącego dotąd kamrata. — A nie pędź tak. Wstąpimy pod „Kulę“. Zafunduj!
— Darujcie, koledzy. Nie mogę! — odparł tenże, dobywając z woreczka kilka srebrniaków. — Chcecie wypić za moje, to proszę, ale sam czasu nie mam.
— A to co? Czy my żebraki? Jałmużnę nam dajesz? Chodź razem, to zgoda, a nie, idź do djabła!
Człowiek odtrącone pieniądze schował napowrót i głową potrząsnął.
— Nie piję ni wina, ni piwa, ni wódki, nic wam po mnie! Do zobaczenia — rzekł odchodząc.
— A to mu do kochanki spieszno! — ktoś rzucił.
— Snać licha warta, kiedy jej taki skąpiec dogadza!
— Ot, myślisz! Takie dziewki potrafią i z krzemienia wycisnąć rubla!
— Nie dziw, że na uczciwą zabawę czasu nie ma.
— Pilno mu do tej tam!...
Grad konceptów i przezwisk posypał się na ten temat.
Zaczepiony się zawrócił. Pierwej, gdy szedł ciężko, zgarbiony i cichy, na starca wyglądał. Teraz wyprostował się, urósł i wymłodniał.