Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
XIII.
WIDMO Z KRWAWEJ PRZESZŁOŚCI

W kasie kończono sobotnią wypłatę.
Tłok robotników malał w sieni, wylewał się na brudną przedmiejską ulicę czarnym potokiem, huczącym i zgiełkliwym.
Nareszcie odeszli od okienka, z którego niepozornej głębi płynęły wszystkie pociechy i troski robotnika — nagrody i kary. Czterech miało wytrącenia z tygodniowej zasługi, piąty miał zwyżkę za nadliczbowe godziny dobrowolnej nocnej roboty. Tamci warczeli, ten milczał, zgarniając troskliwie srebro i asygnaty w skórzany woreczek. Wyszli nareszcie razem wszyscy, za nimi zajęczały rygle i zgaszono gaz. Ciemne gmachy fabryczne zmartwiały na niedzielną pauzę.
Ulica biegła wzdłuż Dźwiny, nabrzmiałej wiosennym rozlewem, za rzeką rozsiadła się stara Ryga w całej okazałości.
Pięciu spóźnionych chwilę szło w milczeniu po oślizgłych chodnikach. Wzdłuż ulicy szynki i piwiarnie wabiły przechodniów wrzaskliwą muzyką i drażniącemi wyziewami alkoholu. Deszczyk przytem mżył nieznośnie.
— Znowu sztrafy! — burknął któryś. — Przyjdzie z głodu zdychać wraz z żoną i dziećmi!