Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia, życzenia i westchnienia zazdrości zmitrężyły czasu.
Gdy się wykradł prawie z pośród biesiadników, późna noc była.
— Dobry ze mnie posłaniec! — zamruczał do siebie. — Piję z hałastrą szwabów po szynkach, a moja Władka czeka i niepokoi się o mnie! No, a tam co znowu! Mordują kogoś.
Zatrzymał się mimowoli.
Przed nim na moście słychać było szamotanie i zduszone wołanie o ratunek. Sekundę to trwało i nagle czarny kształt zawirował w powietrzu nad rzeką, trzepocąc się jak potworny nietoperz, i z pluskiem wpadł w wodę. Szum Dźwiny zagłuszył przeraźliwy krzyk tonącego, i wszystko ucichło.
Piskliwa świstawka policjanta rozdarła ciszę — na moście rozległy się prędkie kroki.
— Człowiek tonie! Ratujcie! — rozległo się donośnie.
Wokoło Świdy zebrała się gromadka ciekawych. Na rzece wynurzyła się głowa śmiertelnie blada i ręka bezwiednie chwytająca wodę, szukająca oparcia.
— Utonie, utonie! Już go niema! — wołano.
Świda popatrzył, przeżegnał się i skoczył w wodę.
Topielec wynurzył się raz jeszcze koło filaru, nie miał sił do krzyku, prąd go niósł szybko. Ratujący gonić go musiał całą siłą swych potężnych ramion. Na brzegu gromadziło się coraz więcej ludzi, spuszczano szybko łodzie ratunkowe.
Zanim dobiegły, Świda już uchwycił zmartwiałe ramię tonącego i z ciężarem swym wybił się nawierzch. Twarz wybawionego i zbawcy znalazły się