Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Świda dokończył jękiem stłumionym i zamilkł, dysząc. Nie miał siły mówić dalej.
Podczas tej rozmowy łódka przebyła mnóstwo zakrętów i dobiegała celu podróży. Wczesny, różowy świt wstawał nad zielonym wygonem, barwiąc wielką szarą wioskę nad rzeką; było jeszcze pusto i ruchu żadnego.
Bracia wepchnęli czółno na piasek wybrzeża obok kilkunastu podobnych, zarzucili wiosła na plecy i ruszyli spiesznie w kierunku czerniejącego dworu za wioską: była to posiadłość starszego.
Aleksander szedł naprzód, rozglądając się ostrożnie. Wycieczka podobna i powrót nad ranem były mocno kompromitujące w owych czasach, ale młody Świda nie darmo młodość spędził, wałęsając się półdziko. Prowadził on teraz brata jak Indjanin Mohikanin, przywykły do pościgu i tropienia. Wielkim łukiem wyminął wieś, skręcił w zarośla olszyny, zygzakiem je przeciął i wydostał się wreszcie na małą drożynę polną, prowadzącą do dworu.
Kazimierz czuł, że tu rozstać się z nim zamyślał, by gąszczem przedrzeć się do swej siedziby, folwarku skrytego w borze, głuchego i odległego od świata jak graniczna chata strażnika. Stanęli obaj.
— Poczekaj na chwilę, Aleks, a lepiej chodź do mnie — prosił starszy.
Aleksander potrząsnął głową.
— Nie, to dobrze! Ale tak się rozejść nie możemy! Wysłuchałem cię, biedaku, i zrozumiałem! Wiem teraz, że kochasz wychowanicę Czaplica, Władkę Wismundównę! Nie dziwię się twemu sercu i duszy, wybrałeś godną miłości i śliczną dziewczynkę, lecz