Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pól godziny sylabizowałem kartkę, uczyłem się jej napamięć, brałem ją w duszę, w serce, w życie; rozlewała się po pożarze we mnie, jak płyn słodki, a kojący. Zalała gorycz i nienawiść i ból... od owej chwili zostałem dopiero człowiekiem!
Po grze skończonej poszedłem za nią i przemówiłem pierwszy raz, nie upoważniony jej słowem:
— Czy to pani pismo?
— Moje! — odparła poważnie.
Popatrzyłem na nią długo. Chciałem wspomnienie jej oczu wziąć na pamiątkę przed długiem rozstaniem. Ona czekała, co dalej powiem.
— Dziękuję! — wyjąkałem tylko i odszedłem.
Ty, bracie, co anioła masz w domu, wiesz, jaką podnietą jest obraz kobiecy, do jakich poświęceń wzniesie, jakiem bohaterstwem natchnie!
O, błogosławione niech będą za szczęście człowiecze! Przez nią najmozolniejszych lat cztery snem się zdały, nie czułem trudu i biedy i niedostatków mnóstwa, przez nią stanąłem u celu!
Wróciłem do kraju dumny, o! a jak szczęśliwy! Myślałem, że mi po laur tylko sięgnąć trzeba, po koronę na szczyt zbudowanego gmachu! O! głupi, głupi, głupi! Po laur, cha, cha! Zapomniałem o Dominiku Czaplicu! On mi ją odebrał, jak wszystko w życiu! Została mi gorycz zawodu, rozpacz rzeczywistości i paląca okropna zazdrość i nienawiść! Reszta uleciała jak marzenie; gmach kruszę własnemi dłońmi, umyślnie, bo nieużyteczny — wracam do dzikości! Nie chcę pracować, myśleć, chcę umrzeć, zapomnieć — chcę nie czuć, oh, nie czuć!...