Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzutów i sromu zaciężyło mi; ach byłem wtedy najnieszczęśliwszym!
Raz spotkałem ją w towarzystwie. Wieczór ów rozstrzygnął o mym losie. Jak lunatyk za promieniem księżyca, wodziłem za nią oczami, zęby szczękały jak w febrze, chciałem zdobyć się u jej stóp na kres męki, na krwawe wyznanie uczucia bez przyszłości!
Tysiąc szalonych myśli wirowało w rozgorączkowanym mózgu, nie widziałem ludzi, świata wokoło — tylko ją jedną. Byłem bezprzytomny.
W takiem usposobieniu kazano mi uczestniczyć w grze towarzyskiej, sekretarzem zwanej; kazano być dowcipnym!
Wziąłem kartkę i nagryzmoliłem to, co mi leżało na duszy: „Co pozostaje człowiekowi, gdy kocha bezmiary, a bez nadziei? Co ma począć kamień polny, gdy go uczucie do diamentu ogarnie?”
Kartkę moją ominęło wiele rąk, nikt nie rozwinął. Drobne rączki mego kochania zlitowały się nad pogardzoną. Przeczytała, zmarszczyła brwi, spuściła główkę i po chwili rzuciła odpowiedź do kosza.
Porwałem ją jak skarb drogocenny, nim oczy obojętne ujrzały, i oto, com wyczytał:
„Z polnych kamieni gmachy wznosi praca i wytrwałość, bohaterem ten, co je ociosać i ogładzić zdoła; będzie miał skarb większy nad wszystkie diamenty na ziemi! Przed bojem i wolą z ziemskich rzeczy nic nie ostaje, a laur, jaki chce, bierze zwycięzca!”