Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z niej się wydzierało okropne — z ust szła para cuchnąca wódką, czoło okryło się potem. Polak chciał wstać, odsunąć się od tej ohydnej postaci, ale bezskutecznie tylko targał łańcuch.
— Perfiło! — krzyknął. — Puść mnie, gdzie klucz!
Kacap się wyprężył, rzucił, stoczył mu na piersi, palce wpił w błoto, zębami chwycił go, chciał gryźć, ale szczęki odmówiły posłuszeństwa, ryknął, zsiniał cały i — skonał.
Poraziła go wódka...
Przywalony tem cielskiem, Świda leżał jakiś czas osłabły, potem wił się jak robak, odpychając od siebie sztywniejące wstrętne zwłoki, nie zdołał, stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, noc była. Zdjęty zgrozą zdołał wreszcie usunąć z siebie trupa, ale z jamy nie mógł się wydostać. Wilgoć przejęła go całego, miał dreszcze i nieznośne cierpienia błotem nasiąkłych ran.
A trup leżał przy nim, nieodstępny towarzysz, i za każdym ruchem czuł nieszczęsny opór niezwalczony, przypominający, że to nie zmora była, tylko straszna rzeczywistość.
I nagle w ciszy nocnej wyrwała mu się skarga pierwsza — jęk rozpaczy:
— O Boże wielki! Com ja ci tak ciężko zawinił, że nade mną litości nie masz, śmierci nie spuścisz!
A potem umilkł znowu i tylko niekiedy zgrzytnął łańcuch i wśród gorączkowego dyszenia, rozlegało się nieprzytomne pytanie:
— Czy to już etap?...