Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Łżesz, psie, złodzieju!
Kacap wziął go za włosy i wstrząsnął brutalnie. Biedak zgrzytnął zębami.
— Puść mnie, zbóju!
— Nie puszczę! Oddaj amulet, bo cię pokraję na sztuki, żywcem!
Czkawka przerwała mu mowę. Był bardzo czerwony, siny prawie, sapał... musiał mu alkohol palić wnętrzności.
— Amuletu nie mam, więc dać nie mogę — odparł Polak słabym głosem i zamknął oczy.
— Nu, to poczekamy!
Perfiło wziął go na ręce, wyniósł na środek izby.
Tam w wyżłobieniu stała błotnista kałuża, wrzucił go w nią, sam usiadł obok, sięgnął po łańcuch, który zostawiono u nogi Aleksandra... chwilę majstrował przy nim i legł wreszcie.
Powstaniec podniósł się mozolnie, oparł rękami o ziemię; chciał wyczołgać się z błota... nie mógł. Kacap przykuł go do siebie, musiał zachować klucz.
— Nu, leż cicho, bydlę, chcę spać! — wrzasnął ochrypłym głosem. — Uh, jak tu gorąco!
A gdy Świda zrozpaczony wciąż się targał, Perfiło porwał się go bić, chciał kląć, ale się tylko zakrztusił, zachłysnął, otworzył szeroko usta i stał chwilę, jak rażony gromem.
Twarz jego robiła się straszną, wargi poruszały się bez dźwięku — zaczął szarpać i rozdzierać odzież na piersi, i nagle zawył, jak zdławiony zwierz, i padł w błoto, nawznak, aż jękła ziemia.
Aleksander patrzył przerażony.
Pierś kacapa wzdymała się, rosła — chrapanie