Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A etap nadchodził najlepszy, bo ostatni — odpoczynek wieczysty!
Musiał długo się męczyć, bardzo długo, bo wreszcie zimno przestało mu dokuczać, a natomiast ze ścian i pułapu sączyć się poczęła wilgoć, tok izby zamieniając w śliskie błoto.
Nie rozumiał, że to wiosna była, tylko posuwał się do ściany i chciwie lizał brudną wodę z drzewa. Był to cały jego posiłek.
Pewnego dnia posłyszał kroki koło budy. Nadstawił uszu, wpatrzył się we drzwi i rzucił się wtył, spostrzegłszy gościa.
Był to Perfiło!
Skąd się on wziął w porze, gdy inni byli w kopalni? Czego chciał?... Strasznie był obdarty, wychudły, pokaleczony. Zaduch wódki rozchodził się od niego. Wszedł, zatoczył się parę razy, obszukał kąty, zajrzał na piec, skosztował jedzenia w kuble, skrzywił się i wreszcie zbliżył do Aleksandra i usiadł ciężko przy nim.
— Witaj, Polaczok! A co już zdychasz, a ja żyw, choć ty mnie zgubić chciał! Hu, hu, Perfiło chytry! Nu, co, nie przywitasz się z kolegą?
Aleksander odwrócił się od niego.
— Idź mi z oczu, daj umrzeć spokojnie! Nie masz czego wyglądać mojej śmierci. Woda podeszła pod słomę, zgnił szynel.
— Ech, brataszku, kiedy ja zaszedł w odwiedziny to i zostanę, póki mi się podoba! Masz ty lepszą gratkę jak trzy szynele! Gdzie amulet Czerkiesa? Słuchaj, oddaj, bo pożałujesz!
— Nie mam amuletu. Nie widziałem go nigdy.