Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzie klucz od kajdan?
Perfiło zaśmiał się zuchwale.
— Niema, głupcy! Dajcie jeść — i idźcie won! Nic wam do nas w nocy!
— Zabieraj jego stąd, Fiodor, do naczelnika!
Kacap poturbował ich trochę, dali mu jednak radę, powlekli z sobą. Aleksander był samotny, tylko w kącie, leżał jeszcze trup Czerkiesa, zastygły...
O północy zdało się Świdzie, że ktoś drzwi otworzył. Widział, jak Perfiło wracał, zwalił się nań, dusił, kąsał, palił ogniem.
Była to zmora, gorączka, początek śmierci!
Stróż go obudził nad ranem.
— Stupaj!
Chciał usłuchać i upadł. Miał twarz nieprzytomną, wzrok obłąkany, członki pokurczone od bólu. Stróż go trącił, splunął, zaklął, poczem z kolegą zabrali Czerkiesa, zamknęli chatę i poszli.
Zostawili go, by się sam z śmiercią rozprawił.
Pierwszych dni wieczorem zachodzili z kotłem: zastawali jedzenie nietknięte, zmarzłe — przestali myśleć o piecu, nikt nie zajrzał do budy!
Ale dla biedaka nora była pełną. Zaludniały ją mary gorączkowe; tłoczyły się po ziemi, czepiały ścian, zasiadały piec, tańczyły po jego barłogu, po nim samym, pełzały wspólnie z robactwem!...
Spalony pragnieniem, niezdolny się poruszać, bełkotał czasem z niemi — wypędzał, błagał, przeklinał — czasem zamierał zupełnie, i tylko niekiedy głos jego zmieniony pytał szeptem owych mar, jak w drodze z kraju:
— Czy to już etap?...