Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aleksander nie spytał, za co go sądzono. W historji tej była zemsta i krew.
— Perfiło zaraz wróci, skuje ciebie i będzie spał. Och, on już wielu zamęczył! Biedny ty, nie da spoczynku i wytchnienia. Ach, ach, daj jeszcze śniegu!
Aleksander spełnił żądanie.
Gdy drzwi otworzył, posłyszał na ulicy ciężki, nierówny chód.
Był to kacap. Wszedł, zataczając się i klnąc. W izbie nikt się nie odzywał.
— A gdzie ty, psie! — zachrapał dziko. — Chodź tu, na łańcuch. Słyszysz! Dość tobie swobody!
Potrącił nogą Aleksandra, usiadł. Zabrzęczało żelazo, powstaniec poczuł, że jest znowu skuty. Kacap poczęstował go pięścią w bok.
— Nu, co milczysz! Podziękuj, żem ciebie nie dobił! Teraz już spokojnie będę spać! Jak się ruszysz, to ci czerep rozgniotę.
Położył głowę na piersi Świdy i po chwili zasnął.
Sen to był pijaka, niespokojny, przerywany, pełen zmor. Świda nie zmrużył oka.
W okienku wprost niego poczęło sinieć niebo, powoli dzień się robił, mglisty, ołowiany, zimny. Straż przyszła ich pędzić na robotę, poszli głodni, zmarznięci. Perfiło napół był trzeźwy, Polak obojętny jak głaz na wszystko. I przekonał się biedak, że są gorsze męki niż taczkowa praca w podziemiu bez powietrza, że są okrutniejsze katy od żołdaków i stróżów i cięższa nędza od owej strasznej pieszej wędrówki z kraju.
Tym szczytem tortur były noce w budzie. Chyba niema bardziej wyrafinowanego okrucieństwa, jak