Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż tam wielkiego! Jak się położę, a ty wstaniesz, to mnie napoisz kiedy!
— Eh, ja już nie wstanę. Trzy razy zwyciężałem chorobę i uciekałem stąd, trzy razy złapali! Ałłach tak chciał! Teraz ucieknę, będę wolny. Ach, ach, jak ciężko! Ty nowy?
— Nowy. A gdzie podział się Perfiło?
Świda usiadł obok niewidzialnego więźnia na ziemi.
— Perfiło poszedł pić za twój worek.
— Rozpiłował łańcuch?
— Nie. Ma klucz, sam go sobie dorobił.
— Gdzież on pije?
— U Giersza, odstawnego sołdata. On trzyma wódkę. Perfiło obdziera wszystkich po chatach, chorym zabiera ostatnie łachmany i tam zanosi.
— Czemuż się nie skarżą?
— A któżby słuchał. Tu można źle zrobić! Kto silniejszy, broni się sam, ale każdego zwali powietrze, a wtedy koniec! Perfiło lękał się mnie przed pół rokiem, teraz lada nocy czekam, że mnie dobije. Mam srebrny amulet na piersi. Będzie pić za niego.
Zamilkli i znowu ozwał się nieznajomy:
— Ty słaby, żeś się poddał pierwszego wieczora. Ale drugi raz tak nie będzie. Dałeś mi śniegu, nie zapomnę. Gdy się rzuci na ciebie, przypełznę i zębami mu żyły porozrywam! Popamięta Czerkiesa.
— Ty z Kaukazu?
— Aha.
— A dawno tutaj?
— Dwa lata. Przedtem siedziałem w turmie, długo, bardzo długo. Nie było świadków żywych.