Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciemno. Nie pamiętał, gdzie jest. Wyciągnął rękę. Dotknął ziemi, palce jego ośliznęły się po kilku wielkich tarakanach, po nim samym pełzały setki plugawego robactwa, w kątach jęczeli chorzy, zaduch był nie do zniesienia.
Poruszył się i zastękał. Zbity był haniebnie, gardła nie mógł się dotknąć. Wtem błysnęło coś. To w wypalonym piecu zajął się kawałek węgla. Aleksander spróbował wstać i ze zdumieniem poczuł, że łańcuch ciągnął się za nim, wziął go w rękę, okowa kacapa była otwartą, jego samego nie było. Myśl zbyt zmęczona, nie była w stanie pojąć tego faktu, odetchnął tylko jak uwolniony od zmory i, czołgając się, dopełzł do pieca. Robactwo szło za nim gromadą, opędzić się nie było sposobu. Na ruch jeden z chorych podniósł się z barłogu.
— Kto tam? — spytał.
Aleksander nic nie odrzekł.
— Żyjesz! — mówił dalej tenże głos, jakby miał możność dojrzenia w ciemnościach. — Perfiło cię nie zabił dzisiaj, nu to zabije jutro! Och, och, jak mnie pali! Żeby choć śniegu garść. Ałłach, kiedy mnie uwolnisz! Ach, pali we wnętrznościach! Daj wody, jeśliś człowiek!
Głos był straszny, krtań ledwie wyrzucała z siebie dźwięki. Świdę żal zdjął, podniósł się stękając, odnalazł drzwi, nabrał śniegu z ulicy.
— Gdzie ty? — zagadnął wracając. — Masz śnieg!
Chory się dźwignął, nie wierząc uszom.
— Przyniosłeś! Daj, daj! Och, ty nie Perfiło, i nie żaden z tutejszych. Jaki ty dobry!