Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przeglądowi swej garderoby. Kacap mruczał, niechętnie przerzucając nędzne te szmaty.
— Nawet spić się nie będzie za co! Nu, teraz na ciebie kolej rewizji!
Jednem uderzeniem pięści obalił Świdę na ziemię i, klęcząc na nim, szarpać począł jego łachmany.
— Tu nic i tu nic i tu pusto! — monologował, przewracając kieszenie, macając podszewkę. Widocznie był wprawny w tej czynności.
— Podłe bydlę! — ryknął wkońcu. — Tyle fatygi na nic! Ach, ty gałganie polski, zrobię ja z tobą prędko koniec!
Już siedział skulony na nim i chwycił za gardło. Szamotać się zaczęli, tarzając po ziemi, w słabem oświetleniu ogniska. Chrapali obydwaj dziko.
Wtem się drzwi otwarły. Dwu stróżów wniosło na kiju dymiący kocioł, wlali zeń część w kubeł drewniany, resztę dźwignęli znowu na plecy i wyszli. Nie spojrzeli prawie na mord pod nogami.
Mord to był. Kacap całym ciężarem tłoczył osłabłego Polaka, kolanami gniótł piersi, a tymczasem olbrzymie jego łapy ściskały jak kleszcze szyję nieszczęśliwego. Świda próbował się bronić, ale był osłabiony przebytemi trudami, nie zdołał się uwolnić, odrzucił ramiona, chrapał, potem zesztywniały mu członki, oczy wyszły na wierzch, ciężkie świstanie wydarło się raz z gardła, krew zalała mu źrenice. Jedna myśl, upragnienie, mignęła mu: żeby raz umrzeć przecie, skończyć tę egzystencję i stracił przytomność.
Nie. Bóg nie wysłuchał jego prośby; obudził się na ziemi znowu.