Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wi, pięciu chorych gnije. Zobaczym, może który doszedł, to zabiorę odzienie, Giersz da wódki za świtę. Nu, wchodź, Polaczok, i dawaj worek.
Aleksander popchnięty wpadł przez wysoki próg, w jakąś czarną, cuchnącą jamę. Było ciemno zupełnie, z kątów wydzierały się jęki; jakiś głos odezwał się tuż koło niego:
— Perfiło, czy to ty?
— Milczeć bydło! — burknął towarzysz Świdy, wlokąc go za sobą, pomimo ciemności orjentował się wybornie.
— Wody, wody! — zawyło kilka głosów. — Zapal w piecu, Perfiło — krzyczał ktoś niewidzialny.
— Cicho, robactwo, bo jak się jeszcze który odezwie, to otworzę chatę i wymrożę was jak tarakany! Czy Czerkies żyje?
— Żyje.
— Przeklęty pies nieochrzczony! A ja myślał...
Kacap urwał. Namacał piec, dobył z kieszeni zapałkę, potarł ją o rękaw i przykląkł, pociągając Świdę.
Po chwili zajaśniało światełko. Powstaniec obejrzał się uważnie po swem nowem schronieniu.
Była to izba niska, niebielona, opatrzona jednem oknem i drzwiami. Po kątach, na słomie, leżało kilkoro ludzi, ściany iskrzyły się zmarzłą wilgocią, piec zajmował połowę przestrzeni, na środku stał drewniany, brudny kubeł, więcej sprzętów nie było.
Perfiło, zapaliwszy drwa, wstał, stękając. Bystre jego oko dojrzało natychmiast przedmiot nowy koło progu; porwał go. Był to worek powstańca.
Aleksander obojętnie towarzyszył szczegółowemu