Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stawisz na nową znajomość, to cię zduszę w nocy jak szczenię! Ot tak!
I łącząc czyn do słów, ścisnął szyję Polaka tak silnie, że biedak zacharczał zdławiony.
— Widzisz, nie słodko! — rzekł puszczając go. — A dasz wódki?
— Nie mam za co.
— No to zdechniesz, zaduszę!
— Zaduś! — odparł obojętnie.
Kryminalista spojrzał nań uważniej. Spostrzegł, że groźba żadnego nie wywiera skutku.
— Kto ty? — zagadnął.
— Katorżnik, jak widzisz.
— A za co ty tutaj? Za krew?
— Za bunt.
— Aha, to ty Polak, ristokrat! Fiu, to u ciebie worek jest pewnie! Nu, to ja go sobie wezmę. Będziesz żyw, Polaczok — i poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
Szli milcząc jakiś czas i znowu zaczął gruby głos:
— A nie masz ty czasem zaszytych papierków w odzieniu? Polaki to robią! Przed tobą był jeden taki. Mieszkał w mojej budzie i raz dopatrzyłem, jak wyjmował asygnatę. Dałem ja jemu, dałem, że aż zdechł coś w tydzień! Było w świtce sto rubli. Jak masz ty, to lepiej oddaj, pókim dobry.
— Nie mam!
— Ja sam zobaczę.
Znowu milczeli, dochodzili do ostatniej chaty.
— Teraz ty jeden Polak tylko! Wy jak muchy, przy mnie zginęło dwunastu, a ja zdrów i jeszcze drugie tyle przeżyję. Ot i nasza buda, my tylko zdro-