Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jest, że się jeszcze męczy. Drżące dłonie dźwigały młot, kuł nim, nie wiedząc, co robi.
Wieczorem, na pierwszy kłąb świeżego powietrza, padł jak odurzony i znowu go ocuciła pletnia. Wstał zataczając się; czuł, że dobrze znana żelazna obręcz objęła jego lewą nogę — ktoś go pociągnął.
— Ech, brataszku! Ty słaby, czy pijany! Nie targaj mnie tu i tam, bo ci zęby powyłuszczam! Nie możesz-to prosto iść!
Świda drgnął na tę interpelację obok siebie. Spojrzał i przeraził się towarzysza łańcucha. Potwór to był. Kadłub olbrzyma osadzony na koszlawych, krótkich nogach, zakończony głową szeroką, byczą, okrytą rudemi, splątanemi w kołtun włosami. Fizjognomję trudno opisać. Wszystkie zbrodnie i nałogi i najohydniejsze spodlenie patrzało z niej. Na niskiem czole bez śladu brwi nie było myśli. Pod niem wyzierało na świat jedno oko czerwone, małe, dzikie, po drugiem została jama, nos szeroki, zadarty, z nozdrzami widocznemi, usta nabrzmiałe, trochę otwarte, z za których wyglądały nierówne czarne zęby — wszystko to umieszczone na twarzy bez zarostu, opuchłej, pełnej szwów, plam, szram i znaków ospy.
Kosmata, niekształtna łapa oparła się poufale na ramieniu Świdy.
— O tak — ozwał się znów chrypliwy głos — trzymaj się prosto, raz, dwa, raz, dwa, jak sołdaci! Naucz się maszerować równo, my druhy teraz, póki nie zdechniesz! A masz ty pieniądze?
Aleksander głową potrząsnął.
— Nu, to co będzie. Jak mnie dziś wódki nie po-