Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i pędziła przed sobą, do osady. Szereg domów, skleconych niedbale, źle zaopatrzonych od mrozu, nosił tę nazwę.
Więźniowie rozchodzili się po norach gorszych niż kotlina zwierza, jedli obrzydliwą strawę, zasypiali na zgniłych barłogach, by nazajutrz wrócić znowu do kopalń, zmienić tylko łańcuch i zamiast kostnieć z zimna, dusić się w ciasnych podziemiach. Rozkuwano tylko chorych, bo się nie lękano, że spróbują ucieczki.
Chaty były pełne tych nieszczęsnych. Okryci ranami, w gorączce, gnijąc za życia, tarzali się po słomie, przerywając sen zdrowych wyciem i przekleństwy.
Doktór wprawdzie był w Uroczyńsku, ale tylko dla urzędników, służby i żołnierzy. Kto dbał o ludzi, których zgon uwalniał ludzkość od zbrodniarza? Więc doktór pił, hulał, grał w karty po domach urzędników, a ludzie marli jak muchy i codzień pisano akty zejścia. Pomimo to nie brakło robotników. Rosja wyrzucała tu jak w rynsztok szumowiny i pomyje.
Pierwszego dnia pracy u taczki Aleksander zemdlał kilka razy, sądził, że nie dożyje wieczora. Okropne obezwładnienie ogarniało mu członki, szumiało w uszach, jak młotem stukało w skroniach, nieznośne nudności wypędzały mu zimny pot na czoło. Oskard górniczy wypadał mu z dłoni lub oślizgiwał się po ścianie, bez mocy, pod biednym skazańcem uginały się nogi, ustawał opierając się o ścianę — zamierał...
Bat dozorcy przypomniał mu, że jeszcze żyje, to