Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

koło stodoły. Puściłem się za nim w pogoń, wlokąc dziewczynę, aż nagle zgroza odjęła mi przytomność. Stodoła stanęła w ogniu!
Boże, Boże, co mnie ten wieczór kosztował wstydu i gniewu, poczucia krzywdy i niemożności wyznania, com tam robił wówczas za budynkami, bo wyznanie to zgubiłoby przyjaciela.
Dotąd słyszę głos Czaplica przerażony, drżący, pełen świętego oburzenia i boleści, gdy poddawał ojcu myśl i słowo „podpalacz”, a potem plagi niezliczone, krwawe a niesłuszne, a potem pogardę ludzi, wstręt domowników, widoczną niechęć każdej spotkanej twarzy, jakbym na czole niósł wypalony znak zbrodni!
Wyraz Czaplica chodził za mną jak zmora, jak potępienie, a jam milczał i nie zaprzeczał! Przeżyłem w ten sposób okropny rok, aż do nowego ciosu. Powiedziano mi, żem uwiódł Józię Sitnicką, i wyrzucono za bramę ojcowską zelżonego, okrytego wszelkiemi zarzutami, obciążonego kryminałem i nikczemnością — wyrzucono jak śmiecie, srom, zakałę, bym stopą swą i obecnością nie kalał dziedzińca, gdzie chodziła matka!
Świda zamilkł wyczerpany. Przykląkł w czółnie, schylił się i chciwie pił wodę z rzeki.
Kazimierz słuchał ze zgrozą strasznej autobiografji tego, który dotąd uchodził za marnotrawnego syna. Wiedział, że Aleksander nie umie kłamać i że raz pierwszy w życiu mówił o sobie.
— Pożar zapalił we mnie Czaplic — ozwał się opowiadający po chwili schrypniętym, głuchym głosem — pożar, gorszy od tego, co wziął z sobą nasze