Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle błysło znowu, tuż przed nimi, wkraczali do kopalń. Etap leżał na samym wstępie, zagnano ich do ogólnej sali...
W godzinę potem, gdy siedzieli u kotła, jedząc w milczeniu okropny, czerwony krupnik i stęchłe suchary, naczelnik eskorty wszedł z nadzorcą kopalń i zawołał Świdę.
Zdawał go jak towar na rzeź i wręczał jego papiery nowemu panu.
Nadzorca był to człowiek jeszcze młody, mizerny, żółty, a zastygły jak głazy wokoło. Twarz jego płaska, źle obrosła, ziemistego koloru, była gładką, zimną, nic nie znaczącą, jak pieniądz miedziany.
Obejrzał Polaka obojętnie, bez złości i współczucia. Tysiące kryminalistów miał za całe towarzystwo w tem bezludziu — nauczyli go pobłażania. Rzucił okiem w papiery, szukał w wyroku nazwy podpalacz, fałszerz, morderca — znalazł tylko buntownik — tj. zero!
— Nędzny będzie robotnik, ale nie porani dozorców — mruknął — znam ja ich, panicze!
— Weźmiecie go dziś? — zagadnął oficer.
— Za godzinę przyszlę swoich stróżów.
Wyszli.
W sali ryk się podniósł nieludzki. Płakali wszyscy, żegnając jak rodzonego brata tego sierotę. On nie płakał, on stał uroczysty i w tej chwili ostatniej, podniecony rozpaczą i bólem, rósł, zda się, nad świat, nad ziemię, nad wszystko, co ludzkie i małe.
Mówić począł. Sokole oczy zaiskrzył prąd życia, na żółte czoło wybiegła krew, z ust jak potok płynęły słowa.