Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miastem, ostatniego o cztery — raportował starszy kozak i śmiał się, szczerząc śpiczaste zęby. — Przerachowali się, łotry! Mróz, rosyjski sługa. A siarczysty był tej nocy. — Dla rozgrzania począł zabijać ręce o boki i tupać nogami.
— Zakąska nas czeka! — rzekł naczelnik. — Wania, przybrać tych z drogi, a my chodźmy spisać protokół. No, dobrze, że choć trupy mamy. Nie będzie „wygaworu!“
Następnego ranka jeden Świda wlókł łańcuch, potykając się na nierównościach gruntu.
Droga powoli się wznosiła. Ural był blisko. Śnieg zasypał wszystkie szlaki.
Brnęli, zapadając po pas, ustając co chwila. Żołnierzom nawet z eskorty i koniom w kibitkach brakło sił, pochód stawał co parę wiorst, sołdaci pili wódkę, powstańcy jedli śnieg i kładli się na ziemi pomimo trzaskającego mrozu. Jeśli możliwe stopniowanie, to ostatnie doby były właściwą koroną takiej drogi.
Aż wreszcie pewnego południa, żołnierz, idący obok Aleksandra, wskazał ręką czarny punkt.
— Ot i wasz Uroczyńsk! — rzekł.
Czarny punkt rósł w miarę zbliżania się. Występowały kontury domów, a gdy zapadł zmrok, zaczerwieniły światełka, mgliste i ruchliwe, jak oczy zwierza wśród skał i śniegu. Chwilami zalatywał więźniów gryzący zapach dymu i ruch większej osady. Wreszcie znikło wszystko na załomie drogi, noc stawała się coraz czarniejszą, dobywano resztki sił. Kilku znajomych z kibitek towarzyszyło Świdzie, płakali na myśl rozstania.