Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tamci głodni.
— Jakto głodni! — oburzył się naczelnik. — Przed chwilą ponieśli im pełen kocioł.
— Ale nie tego samego.
— Tegoby brakło, żeby aresztanci jedli z mojego stołu!
— I ja aresztant.
— Ty pod protekcją tej pani. Jedz!
— Dziękuję, zjem z kotła.
Kobieta patrzała na niego dziwnym wzrokiem. Zdejmowała ją cześć dla tego męczennika, co miał może ledwie parę dni do życia, a nie chciał się ratować.
— Ot, macie za wasze dobrodziejstwo! — zaśmiał się naczelnik, ale ona się nie śmiała.
— Więc nic nie chcecie? — spytała Świdy.
— Dla siebie nic. Ja mężczyzna, sam, ale w celi kobiet są wdowy z dziećmi, sieroty, matki! Jeśli serce macie miłosierne, tam pójdźcie!...
Tętent i ruch przed etapem przerwał mu. Naczelnik wypadł bez czapki. Aleksander wstał.
— To pogoń wraca — szepnął, wzdrygając się — puśćcie mnie do swoich!
Na skinienie Moskiewki Wańka wywiódł go z kuchni. Tłum był na kurytarzu więziennym, nie zdołali się przecisnąć, stanęli.
Straszny obraz ukazał się oczom więźnia. Tak, to pogoń wracała ze zdobyczą, ale już zbiegli nie dbali o pletnię i katowania. Sześć sinych, zdrętwiałych, śniegiem okrytych trupów wnieśli kozacy i rzucili na stos jak worki u stóp naczelnika.
— Odkopaliśmy z zasp, pierwszego o wiorstę za