Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Makar Iwanow! — rzekła nagle. — Zróbcie mi przyjemność.
— Sto, tysiąc!
— Każcie go stąd wziąć, wykąpać, ostrzyc, ubrać, obwiązać rany i nakarmić.
— A to poco?
— Żeby mi dogodzić.
Podniosła się, spojrzała na oficera całym ogniem czarnych oczu.
Miał minę zgorszoną, potem zdziwioną, potem zakłopotaną, potem zawrócił się na pięcie i ryknął w głąb kurytarza dwa imiona stróżów.
Pokazała mu w uśmiechu zadowolenia dwa rzędy małych, równych, trochę od tytoniu żółtych zębów.
— Lubię was za to, Makar Iwanow. Chodźmy.
Wańka, co rano siekł Aleksandra, z równą pilnością zabrał się do jego toalety. Więzień dostał świeżą bieliznę, szynel, buty, ostrzyżono dziką brodę. Dał z sobą robić, co chciano. Myśl jego roztargniona błądziła ciągle wokoło owych, co uciekli w śnieżycę.
Popchnięto go jak tłumok do kuchni naczelnika, Stróże się oddalili. Usiedł, a raczej padł na ławę u progu i pozostał bez ruchu, z opuszczonemi rękami i głową.
— Posilcie się. Może chcecie wódki — posłyszał po chwili głos swej opiekunki.
Stała u stołu z naczelnikiem i podawała mu własnoręcznie posiłek.
Urzędnik był uśmiechnięty przyjaźnie.
Świda spojrzał ponuro, odsunął misę ręką.
— Dziękuję, nie chcę — zamruczał.
— Czemu?