Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nik więzienia, opowiadając straszny bunt Polski i straszniejszą nad wszystko nocną ucieczkę.
Kobieta słuchała z zajęciem, obserwując swemi żywemi, czarnemi oczami postacie biedaków.
— Ale ich połapią? — spytała.
— Naturalnie.
— I ukarzą?
— Wezmą po sto pletni.
— A ci, co tu są?
— Ci już wzięli.
— Za to, że nie uciekli?
— A tak — odparł dobrodusznie naczelnik.
Kobieta zaśmiała się.
— To sąd słuszny, Makar Iwanow!
— Ot, głupstwo splotłem przez wasze oczy, Pałagieja Fokowna. Wy mi zawsze rozum odbieracie, — śmiał się oprzytomniały urzędnik. — Ci dostali, bo milczą.
— Może nie wiedzą nic.
— Oho! Ten pod waszemi nogami, mógłby wiele powiedzieć, a zabić go można, nim usta otworzy. Wańka dziś go tak siekł, że mu ręce mdlały, a on ani pisnął.
— Br... znać to po nim! Oh, wasz Wańka, to kat! Wszak on już nie żyje, czy dogorywa. Młody jeszcze, a gdzież go wloką?
— Do waszego szwagra Michała, do Uroczyńska. Musiał tęgo nabroić. Ale żebym szukał powiernika, tobym go wziął.
— Biedny on, biedny — szepnęła Moskiewka, wpatrując się w leżącego nawznak Świdę, i zadumała się, podparłszy brodę pięścią.