Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

staniesz sam w katorgach, nas za Ural pędzą do browarów, tam lżej, a wolimy ryzyko ucieczki, czy ty rozumiesz, co to miedź kopać dożywotnio?
— Mnie wszystko jedno. Nie uciekajcie, będzie źle. Ja już drewno.
Plątał coś nieporządnie. Kolega ręką machnął i odszedł. Świda zapadł znów w gorączkowy pół-sen, pół-jawę. Słyszał szepty i szmer, skrzyp drzwi, czuł chłód, ale oczu nie otworzył, potem ucichło.
Wicher wył, chrapali śpiący, czasem który jęknął, nic zresztą.
Nad ranem ront zastał drzwi otwarte, korytarz zawalony śniegiem, szyldwach nie potrafił zdać sprawy. Śnieg go zawiał w budzie; gdy odkopano, ledwie żył. W izbie nie dorachowano się sześciu, z pozostałych nahaj nie zdołał wydobyć słowa. Znieczuleni byli oddawna, zresztą oprócz Świdy, mało co wiedzieli o spisku. Kozacy, klnąc, rozbiegli się w pogoń na cztery wiatry.
Wygnańcy zostali w etapie, nasłuchując z przestrachem i zgrozą każdego hałasu.
O południu kilka bogatych mieszczek przyszło ich odwiedzić, niosąc odzież i posiłek. Powtarzało się to ciągle po drodze; lud rosyjski wynagradzał dobrem sercem za okrucieństwo cara. Polacy byli wszędzie witani z współczuciem. Kobiety na progu wzdrygnęły się przerażone tym stosem łachmanów i ran, ale litość przemogła. Weszły, pozdrawiając biedaków bożem imieniem.
Trzy ich było. Dwie stare, korpulentne matrony w tułubach, i jedna młodsza, śniada, chuda, fertyczna, młoda jeszcze i wesoła. Za nią wsunął się naczel-