Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piersi. Nagłe przejście z mrozu do gorąca odbierało mu resztę przytomności, jak przez sen słyszał gwar, ruch i głosy kolegów.
Śnieżyca tego dnia była straszna. Idąc, myśleli, że ich pochłonie rosyjski „buran“ i teraz w malignie zdawało się Aleksandrowi, że zaspy rosną wokoło niego: sięgają kolan, pasa, ramion — duszą.
— Świda! — ktoś go szarpnął.
Podniósł ciężką głowę, rozejrzał się zamglonemi oczami. Noc była. Łojówka dogasała na kominie skwiercząc. Kilku zesłanych otaczało go półkolem, szepcząc tajemniczo i gestykulując. Reszta spała po kątach. Ten, co go zbudził, stał pochylony nad nim i czekał, aż oprzytomnieje.
— No, słyszysz! — zagadnął po chwili.
— Aha.
— Wiesz, my uciekamy zaraz tej nocy, sześciu.
— Aha.
— To miasto Ekaterynburg, rozumiesz. Kraj pełen kopaczy złota, są swoi, ukryją nas, pomogą. Straż przekupiona, pijana, w zawieję stracą ślad. Rozumiesz?
— Aha.
— No to wstawaj, ruszamy!
Świda głową potrząsnął, pokazał wymownym ruchem swe nogi, ociekające krwią.
— Głupstwo! — tamten zaprzeczył. — Gdy wolność blisko, ból fraszka. Chodź, wrócim do kraju.
— Nie mam poco wracać.
— Będziesz wolny.
— Wszystko mi jedno.
— Ależ, człowieku, opamiętaj się! Za trzy dni zo-