Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kurczonych palcach biedaka, po członkach chodziły mu nieregularne dreszcze.
— Kolego — ozwał się jeszcze raz wśród charkań ostatnich, — kolego, nie zabierajcie mi medalików z piersi, niech razem idą w ziemię, widzisz, to matka, matka...
Zakrztusił się i nie dokończył, wyprężył się ostatnim kurczem.
Aleksander bez słowa wziął świecę z bezwładnej dłoni i zgasił. W ciemnościach odmówili razem: „Anioł Pański“.
Nazajutrz pusta obręcz wlokła się u nogi Świdy, więzień był wolny, leżał pod słupem wiorstowym w śniegu, a Świda szedł sam, jak wódz tych męczenników na czele.
I znowu szły etapy po etapach, groby po grobach, miasta po miastach. Oddział zdziesiątkowały choroby i śmierć, ze skazańców zostało siedmiu.
Straszna droga. Świda stracił czucie i myśl, wzdłuż czerwonego szlaku Czaplica zostawił swe siły, młodość, wolę, zobojętniał na wszystko. Przestał pojmować i czuć cośkolwiek, stępiał na trud i mękę; obraz Władki majaczył mu czasem jak widzenie z innego świata, w gorączce, w nocy, w dzień nie pamiętał o niczem, szedł apatycznie, brnąc w śniegu, zapatrzony w zimowy krajobraz.
Pewnego dnia stanęli na nocleg w wielkiem, dzikiem mieście z fizjognomją wybitnie już azjatycką. Spędzono ich jak bydło do etapu, rozstawiono nieliczne straże, naczelnik zliczył, spisał, ponumerował. Zostali sami. Świda oparł się plecami o ścianę, wyciągnął przed siebie pomdlale nogi, zwiesił głowę na