Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kłębami mętnej, brudnej wilgoci. Brakło tchu, oczy wychodziły na wierzch, połowa dla ciasnoty musiała stać lub siedzieć skurczona; słabsi kładli się jak drewno.
Pewną taką noc pamiętał Aleksander. Nawpół zduszony, pięścią wytłukł szybę: straż się zbiegła, chciano wszystkich batożyć, sprawca ledwie ubłagał, by na nim poprzestano. Wziął dwadzieścia plag, a nazajutrz za karę niósł tornister jednego z żołnierzy.
I znowu pewnej nocy, gdy leżał z otwartemi oczami, śledząc halucynacje gorączkowe, ktoś go trącił.
— Kolego, czy śpisz? — ozwał się zmieniony głos Antoniego.
— Nie — odparł.
— To dobrze. Wiesz, mnie już koniec.
Świda oprzytomniał pierwszy raz oddawna.
— Co ci? Słabo?
— Nie, ale ot tak, głupio jakoś! Matka tam stoi w kącie i kiwa. Musiała już umrzeć i tęskni, byłem u niej jeden. Pójdę zaraz. Słuchaj, weź moją czapkę jak umrę, znajdziesz w podszewce trochę pieniędzy. Tam, gdzie ja idę, niski kurs papierków, a tobie się zdadzą. Bywaj zdrów, kolego, no, zapal gromnicę, a jeśli pamiętasz pacierz, to zmów. Mnie czegoś bardzo dobrze, ale dziwnie. Zapal świecę.
Świda usłuchał. Promień oświecił czarną od żaru twarz powstańca. Oczy zamrugały od blasku, były już bez wzroku. Poruszał jednak ustami, powtarzając pacierz półgłośny.
Kilku kolegów poklękło wokoło, modląc się w milczeniu. Zamoczona świeca pryskała i drgała w po-