Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To za kochanie Władki — szeptał suchemi wargami.
Długa, okropnie długa była czerwona kreska Czaplica, a towarzyszyły jej akcesorja śmierci: mróz, głód i choroby z wycieńczenia. Codzień wieczorem silniejsi rąbali na skraju dół w śniegu, czasem dwa i trzy. Dzieci i kobiety marły z zimna i zmęczenia; codzień na kibitkach płacz się rozlegał, śpiew pogrzebowy i zapalały się żółte, z Polski zabrane gromnice.
Skazani do kopalń poodmrażali ręce i nogi, wlekli się siłą woli, by raczej paść w drodze, jak zostać w szpitalach, gdzie truto i obdzierano chorych.
Świda jeszcze się trzymał, choć go gorączka rzucała nocami na zgniłej słomie etapów, choć nie mógł wreszcie nic jeść i chciwie tylko pożerał śnieg na drodze, choć obręcz łańcucha przetarła mu but i nogę do kości. Szedł zawsze na przodzie, nie ustawał, tylko głos stracił, — zapytany, rzadko odpowiadał, a oczy miał dzikie i mgławe, bez myśli.
Gdzie był, jakie miasta mijali, ile wiorst i mil rzucił między siebie i rodzinne strony, a ile miał jeszcze przed sobą, o to się nigdy nie spytał, nie wiedział, nie troszczył. On znał tylko u końca każdego kursu wielki biały dom murem obwiedziony, brudny, cuchnący, ciasny, i tego wyglądał dzień cały na śniegu.
— Czy to już etap? — pytał niekiedy, rzeźwiejąc na widok wsi lub miasteczka.
W etapie rozkuwano ich. Kładł głowę na swym worku i dyszał. W izbie gorąco panowało tropikalne. Zmokła odzież zesłańców parowała, napełniając salę