Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Skazańcy wyszli skuci po dwu, podzwaniając łańcuszkami. Chwilę stali oszołomieni krzykiem i widokiem tłumu. Śnieg olśniewał ich wpadłe oczy, świat Boży, dawno niewidziany, raził ich, przerażał, ale straż popchnęła nieszczęsnych na czoło długiej kolumny, co szła na Golgotę daleką.
Mijali kibitki, patrząc szklistemi oczami przed siebie. Byli już tak znękani, że nie szukali w tłumie znajomej twarzy, nie wyglądali pożegnania.
Oficer z numerowaną listą przyjmował ich od naczelnika więzienia, licząc, jak trzodę, rękojeścią nahajki. Mierzwa to była, co użyźnić miała trupami swemi sybirską drogę.
Stanęli.
Wtem o dwa kroki od nich zgiełk się zrobił i zamieszanie. Staruszka, biała jak gołąb, złamana we dwoje wiekiem i zgryzotą, rzuciła się między konie kozackie.
— Antoś, Antoś! — rozległ się krzyk, stłumiony klątwami Dońców.
Zwaliła się pod konie.
Skazany w pierwszym rzędzie drgnął. Podniósł głowę, całem ciałem rzucił się naprzód, jakby piersią chciał zakryć tratowane członki kobiety, ale tylko szarpnął łańcuch i runął na ziemię.
— Matko! — zajęczał.
— W pochód! — zagrzmiała komenda.
Kozacy zwrócili konie, ruszyli. Żołnierz bagnetem trącił leżącego, ale go kolega poderwał i niósł prawie.
— W pochód!