Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
X.
SYBIRSKIM SZLAKIEM

W zimowy, mroźny poranek otwarły się szeroko drzwi dawnego klasztoru Bazyljanek, zamienionego na turmę powstańczą, i na zaśnieżoną ulicę wojsko wywiodło dwunastu ludzi.
Szkielety to były. Półroczne śledztwo, spędzone w cuchnącej, ciasnej celce, starło z nich siły i piękność, zniszczyło myśl i wyraz, zrównało różnicę wieku.
Widma to były: chude, dzikie, obrosłe. Siwą sukmanę zesłańców i nieodłączną sukienną czapkę z uszami mieli na sobie, na plecach świecił im żółty kwadracik sukna i dwie litery: to katorżniki.
Przed więzieniem był tłok. Sto rodzin drobnej szlachty zaściankowej, zbitej jak śledzie na kilkudziesięciu kibitkach, eskortował pułk piechoty i secina kozaków. Za wojskiem, głowa przy głowie, tysiące wolnych niby ludzi, dalej domy miejskie i dzwonnice kościołów.
W powietrzu jeden ryk i jęk wszystkich piersi. Kobiety z tłumu, obojętne w rozpaczy na kolby piechoty i nahaje, wdzierały się do środka, słychać było razy i przekleństwa, czasem werbel, krótką komendę, to znów nieprzytomny, rozdzierający duszę, nabożny śpiew z kibitek.