Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bębny zagłuszyły jęki, kibitki się wstrząsnęły, szereg posunął się powoli.
— Raz, dwa. Raz, dwa...
Tłum się rozstępował pod naciskiem kozaków, parskały konie, dudniły wozy, brzęczały kajdany, burczał bęben, ale ponad to wszystko górował z kibitek chór łkaniem przerywany, nieumiejętny, ponury:

Kto się w opiekę podda Panu swemu...

Staruszka, przybita kopytami, wstała ze śniegu. Włos jej się rozwiał, twarz wstrząsały konwulsje, rękę prawą, skrwawioną, obdartą podkową, wzniosła do siwego, zimowego nieba.
— Oby was za mojego syna własne dzieci pomordowały... o wy... wy... co sądzicie na ziemi... szatany!...
Straż więzienna rzuciła się ku niej, ale tłum ją skrył, poniósł... zginęła.
Klątwa gdzieś szła do Boga!...
Bęben cichł, turkot ginął w ruchu miejskim, orszak więźniów wyminął ostatnie domy i roztoczył się na białej drodze, długi, czarny, posępny.
Śpiewano ciągle:

Ciebie on z łowczych obieży wyzuje,
I w zaraźliwem powietrzu ratuje,
W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie,
Pod jego pióry uleżysz bezpiecznie...

Katorżnik na przodzie, wysoki, czarny mężczyzna wciąż niósł omdlałego towarzysza. Gdy byli na polu, obejrzał się za miastem, przeszedł wzrokiem linję kolegów. Szli jak automaty, zwiesiwszy ręce i głowy, wyglądali jak ciała bez duszy. Wówczas on się wy-