Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Powstańczą drogą — na Ural!
Podskoczył, zbielał aż do warg, chwilę wściekłość zatamowała mu głos.
— Na Ural, za nim, do niego! — wyszeptał z okropnym wyrazem twarzy. — Więc pani wie wszystko.
— Wiem, że on cierpi, to dosyć! Czy pan sądził, że miłość moja to kwiat, co od szronu się warzy i opada? Kocham pana Świdę i przysięgłam mu, że go do śmierci nie odstąpię — nigdy!
— Cha, cha. To niedaleki kres dla niego! — syknął.
— Może być. Drogę mu pan zgotował! Ha, to grób znajdę na sybirskim szlaku — życie krótkie, a potem odnajdziemy się może!
— Czy to stanowcze pani postanowienie?
— Tak. On tam o mnie myśli, dla niego każda chwila wiekiem, muszę pospieszać.
Milczał chwilę, pasując się z sobą.
— Pani, miej litość nade mną, raz ostatni was o łaskę proszę! Pozostańcie w kraju, wróćcie do Sterdynia, zapomnijcie o przeszłości.
— Nie mogę, panie Czaplic!
— Zrobicie ze mnie innego człowieka, uratujecie mi duszę — proszę pozostać!
— Za późno. Wiary w pana nic mi nie wróci.
Zawahał się chwilę.
— Pozostańcie... on tu wróci na moje słowo! — wyjąkał z niesłychaną trudnością — dajcie mi szczęście, a ja mu wrócę wszystko, co stracił.
Uśmiechnęła się smutnie.
— On wrócić nie zechce pod takim warunkiem...