Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O nie, nigdy! Pan Świda nie zgubiłby pana, nawet gdybym was kochała! On na moją prośbę poszedł na śmierć bez żalu, choć wiedział, że mnie straci. I nie rywalem pana był, ale moim narzeczonym, świadomym mej wzajemności. Za moje kochanie dał życie i gdybym mu powiedziała, że pana kocham, toby piersią swą was zasłonił, ochotnie, by mnie uszczęśliwić!
Nigdy jeszcze Władka nie powiedziała tyle naraz. Lata całe zbierały się na tę rozmowę ostatnią.
Czaplic dłońmi ścisnął czoło, przeszedł się po pokoju, do krwi rozgryzał wargi. Potokiem napływały mu słowa, hamował je siłą całą.
— Myślałem inną zapłatę otrzymać — wyrzekł ponuro — za tyle lat pracy i starań dla pani, niż pogardę i potępienie.
Zasępiła się.
— Za pracę gotowam zapłacić! Weź pan Graby, a uwolnisz mnie od ciężkiego długu. Istotnie winnam panu wiele i dziękuję za to i cierpię, że was opuścić nie mogę ze słowem uznania i szacunku. Pan sam tak uczynił!
— Graby! — zaśmiał się okropnie. — To nie zapłata dla mnie. Niech pani wróci do Sterdynia, niech pani mi przebaczy, zapomni...
— Czyż to możliwe? Czyż to podobne? — potrząsnęła głową. — Nie, przeszedł czas nieświadomości, milczenia, wiary, ja wrócić nie mogę. Jam już nie swobodna, przede mną ciężki obowiązek i długa wędrówka — może bezpowrotna. Ja żegnam pana!
Podniósł głowę, spojrzał na nią.
— Długa wędrówka, gdzie? — wyjąkał.