Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pani mnie potępia — zaczął nieśmiało — żebyż świat, ale pani nie! Nie myślałem o sobie! Jam was kochał, szalał za panią — i zdradziłem! Chciałem was ocalić, wywieźć jak skarb z ogólnej pożogi...
— To fałsz, panie Czaplic — przerwała mu żywo — to fałsz! Czyś pan mnie kochał, wydając partję, bratając się z Moskalami, czyś pan mnie kochał, zdradzając setki naszych, szpiegując i donosząc?! To fałsz, pan mnie nie kocha, bo nie pamiętam żadnej radości z pana powodu; a w każdym bólu, w każdem nieszczęściu czułam pana rękę! Jeśli to się zwie miłością, cóż będzie nosiło nazwę nienawiści?
Milczał, ona dłonią przetarła oczy i patrzała chwilę w światło zamgloną źrenicą.
— Dwie miłości miałam w duszy — zaczęła smutno — kochałam Polskę i pana Aleksandra Świdę! Zostały mi po mojem kochaniu dwa zgliszcza: kraju i człowieka. Znalazłam go pewnej nocy w stosie trupów i w grób niosłam, gdy mi ożył na rękach cudem. Żyłam tygodnie w strasznej niepewności, co mi jutro przyniesie, życie czy śmierć; potem żyłam otuchą, nadzieją — wreszcie wiarą w ocalenie! Wydarłam śmierci ofiarę, myślałam, że go ocalę z pośród tych wszystkich ruin, co miałam wokoło. I paneś mi go wziął, podstępem, zdradą ohydną. Czyś pan mnie kochał wtedy?!
Podniósł się z miejsca, blady z nabrzmiałemi na skroniach żyłami. Głos mu świstał przez zacięte zęby.
— Tak, kochałem panią — o i jak jeszcze! On mi rywalem był, zmiotłem go z drogi, zmiażdżyłem! Onby mnie zgubił, żeby mógł!