Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koił o zdrowie pani! — ozwał się po dość długiem milczeniu.
— Dziękuję! Nic mi nie brak! — rzekła krótko.
— A jednak, pani zbladła i zeszczuplała. Czy pani myśli tu stanowczo zamieszkać nastałe?
— O nie. Za parę tygodni opuszczam Graby.
— Pani wyjeżdża daleko? Na długo?
— Tak, daleko, i może na zawsze. — Przesunęła rączką przez jasne włosy i spojrzała na Czaplica. — Rada jestem, że mam sposobność pożegnać się z panem — zaczęła po małej przerwie — i pomówić z nim raz ostatni. Sądzę, że się nie spotkamy więcej, za życia!
— Jakto? Co to znaczy? Pani wyjeżdża? Istotnie? To być nie może! — zawołał przerażony.
— I pan się dziwi, nie wierzy, pan, co wszystko zrobił, co pomógł, by się tak skończyło! — ozwała się gorzko.
— Ja! Życiebym dał, by panią tu zatrzymać!. O pani, nie o takim ja końcu myślałem i myślę!
— Panie Czaplic, dość komedji! Bądźmy szczerzy dziś! Pan życie całe grał komedję, dlatego pan, żyjąc lat tyle pod jednym dachem, nie poznał mnie wcale. Nie trzeba było pańskiego życia, by mnie zatrzymać, trzeba było pozostać Polakiem, cierpieć ze mną, kochać ze mną, i walczyć za jedną sprawę! I ja panie, nie myślałam o takim końcu i zgroza mię zdjęła, gdym znalazła w panu odszczepieńca mojej sprawy, zdrajcę mojej Ojczyzny, wroga mojej miłości!
Czaplic głowę zwiesił, gryzł wargi, długo szukał odpowiedzi.