Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tejże chwili z przeciwległej strony otwarły się drzwi.
— Ignacy! — rozległ się głos Władki.
Czaplic drgnął. Cały gniew na sługę opadł natychmiast. Obejrzał się. Panna Władysława stała w progu. Delikatna jej postać, odziana czarno, wyglądała prawie przezroczyście; twarz pociągła, blada, zeszczuplała jeszcze, jak gwiazdy świeciły wśród niej myślące, ciemne oczy, zwiększone łzami i troską.
Trzeba być szatanem, żeby, spojrzawszy na nią, ośmielić się rzec choć jedno przykre słowo.
— Proszę pana! — rzekła, wzywając gościa lekkim ukłonem.
Wszedł do jej gabinetu. Jak niegdyś Świda, był po raz pierwszy w jej osobistem mieszkaniu, i jak Świda, przychodził po los swój.
Pokoik był nawet podobny — tylko nie było słońca, lata, kwiatów i rozpiętego w krosnach białego orła na purpurze. Wszystko znikło jak sen! Na dworze szalała zadymka, na stole paliło się świec kilka i leżała otwarta książka, na kominku dogasało parę głowni.
— Dobry wieczór, pani! — rzekł Czaplic, wyciągając rękę.
Władka usunęła się o krok, spojrzała mu w oczy.
— Dobry wieczór! — odparła poważnie, nie podając dłoni.
Wskazała mu krzesło i usiadła sama, usuwając książkę.
Siadł. I jemu jak ongi Świdzie brakło słów w myśli, ale ona nie zachęcała serdecznym wyrazem.
— Tak długo nie miałem wieści, żem się zaniepo-