Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

najcięższej, a najważniejszej w życiu użyje sił wszystkich, każdego sposobu i cofnie się chyba na skraju grobu, przed potęgą śmierci! Noc mu zeszła w ten sposób, długa, mroźna, hucząca wichrem. Wtór to był dobry do tego, co się w nim działo.
Nazajutrz po południu kazał podać konie, list złowrogi wziął z sobą, ruszył do Grabów. Władka mieszkała tam od aresztowania Świdy. Nie była samą. Obok Świdy, pod Krasną Choiną padł młody obywatel, sąsiad Grabów. Jedynakiem był u starej matki, którą Moskale wygnali z domu, konfiskując majątek. Władka przygarnęła staruszkę. Była to kobieta spartańskich cnót, w nieszczęściu wyrosła do wielkości owych matek bohaterek, o których mówią rzymskie podania. Surową była zawsze i małomówną, skamieniała po śmierci syna, włosy jej zbielały, twarz nabrała twardych, dzikich konturów. Nie skarżyła się nigdy i nie płakała, a Władka, patrząc na ten spokój siłą zdobyty, wstydziła się chwil słabości, hartowała duszę na ból, uczyła się znosić bez znaku najsroższe udręczenia.
Na przyjęcie Czaplica wyszedł stary Makarewicz sczerniały, wychudły, zjedzony troską. Zbladł i cofnął się na widok gościa, rękę podniósł do boku, jakby broni szukał, patrząc zpodełba.
— Czego pan potrzebuje? — zapytał, opierając się o drzwi, do których zmierzał Czaplic.
— Żebyś mnie panience oznajmił, fagasie! — odparł sterdyński pan, z odrobiną gniewu w głosie.
— Panienki niema! — odparł strażnik, nie zmieniając postawy. — A fagasów toś pan w Sterdyniu zostawił!