Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zy i choroby, wycieńczenie i gorączka, czatowali strażnicy i szpitalni dozorcy, czyhały wszystkie nędze i niedole! Któż to przebędzie? Dziesiąty może — dziewięciu legnie!
Za czerwoną linijką szły iskrzące, złe oczy Czaplica, jakby wypatrywał i odgadnąć chciał to miejsce, gdzie ofiara jego padnie, by nie powstać. Aż wreszcie kreska dobiegła Uralu.
Czaplic się wyprostował, złowieszczy uśmiech skrzywił chudą twarz, ostatniem wejrzeniem zgóry objął kartę.
Nie wyciągnie już ręki Świda po tę, której on pożądał — nie zobaczy jej więcej, nie przemówi, nie spotka. Między nimi wróg potężny położył otchłań! Triumfujący uśmiech Czaplica zbladł zwolna i znikł.
Usiadł, czoło dłonią podparł, przymrużył oczy — myślał. Przechodził koleje życia swego. Bardzo młodym nakreślił sobie był plan, ułożył obowiązki, wyznaczył zadanie. Został tem, czem pragnął, miał to, co wówczas za szczęście uważał, stał na szczycie! I nagle zrodziło się nowe pragnienie, podeptało tamte, rozwielmożniło się wszechpotężnie. Chciał posiadać Władkę. Chciał — Czaplic nie pamiętał, by kiedykolwiek chęci nie dopiął, a więc i ta musi być zaspokojoną.
Jak? Myśli tysiącami oblegały mu mózg — i znowu, jak za lat młodych, kreślił plan, układał obowiązki, wyznaczał zadanie. Czasem wśród tych myśli obraz jakiś zalewał mu krwią serce i na chude policzki występowały ciemne piętna rumieńca, a źrenice zapalały się zwierzęcemi błyskami szału. Wówczas był straszny, ohydny i widać było, że do tej walki