Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie żałował straconej opinji, znajomych sąsiadów, dawnych stosunków, nimbu, który go otaczał niegdyś; samotność w domu była mu najcięższą do zniesienia. Dawniej napełniał ją czarem dźwięczny głos Władki, dźwięki jej fortepianu lub elastyczny, lekki krok. Nie była wesołą, żywą, swawolną, a jednak ją jedną żył dawniej Sterdyń — a teraz?...
Teraz było to więzienie. W ogrodzie pomarzły jej kwiatki, po alejach opadłe liście przysłały ślad jej stóp, w jej mieszkaniu tak uroczem niegdyś panowała wilgoć i pył osiadał na rzeźbionych sprzętach. I przyznał w duchu Czaplic, że jej jednej żałował ze wszystkiego, co stracił, jej jednej brak mu było okropnie — za nią tęsknił, jej pożądał.
Mijały tygodnie, miesiące — nadeszła zima. Czaplic czegoś czekał, spodziewał się, jakaś myśl podtrzymywała jego życie, łagodziła chwilami samotność. Aż wreszcie pewnego grudniowego wieczora przyszedł doń list z gubernjalnego miasta z ważną wieścią.
Bure oczy zdrajcy pojaśniały złośliwym triumfem. Odczytał list raz i drugi — nie był syt nowiny. Wieść to była radosna dla niego; przed dwoma tygodniami skończył się proces Aleksandra Świdy; powstaniec poszedł, skąd się nigdy nie wraca, poszedł do kopalń miedzi na Ural.
Zapłacił Czaplicowi za to, że śmiał kochać Władkę.
Pan Dominik wstał, rozłożył na biurze wielką mapę Rosji, pochylił się nad nią i kreślić począł czerwonym ołówkiem długą linję na wschód. Linja szła wśród śnieżnych pustyń, przebiegała wilgotne turmy, smrodliwe etapy, okropne szpitale. Na tej drodze czatowały na więźnia, pędzonego piechotą, mro-