Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedł z jesiennym wichrem na oszronione lasy i, łącząc się z innemi, ogarniał Litwę całą...
Liście opadły na mogiłę Żelisławskiego i innych pod Krasną Choiną — i uleciały polne ptaszęta, co długo śpiewały szczątkom wesołego chłopaka pod kurhanem z darni — cichego już na wieki.
Piosenka jego trwała jedno lato i umilkła, a on sam z moskiewską kulką w piersi spał, jak tego pragnął, we własnej ziemi — szczęśliwy, że nie przeżył ostatniego boju!
Opadły liście po borach i sadach, po wsiach i miasteczkach, osypały też różnobarwną sukienką cmentarzyk stary, gdzie w jeden dół złożono zwłoki Kazimierza i żony. Nie było nikogo na pogrzebie; ksiądz naznaczył grób sosnowym krzyżykiem, co w kilka miesięcy sczerniały od wilgoci, pochylił się już ku ziemi.
Chłopak sierota nie znajdzie go po latach, gdy się pomodlić zechce.
Sterdyń stał pustką. Wnet po aresztowaniu Świdy, Czaplic wyjechał z siostrą zagranicę, jak twierdził — i wrócił sam. Dwór huczał życiem, błyszczał bogactwem — pałac tylko stał niemy, ponury — i po salonach rozlegał się z grobowem echem krok jednego człowieka. Jak potępieniec snuł się po nim Czaplic.
Czasami porywał się gorączkowo do pracy, lub książki, lecz wnet opadał fikcyjny zapał, wracała dzika martwota. Godzinami siadywał w fotelu, zapatrzony w próżnię, lub chodził z kąta w kąt, trapiony wewnętrznym niepokojem, nie odzywając się do nikogo. Głucha cisza była mu towarzystwem.