Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Drogą przyszedłem, jak ty!
— A czego?
— Za interesem.
— Może do mnie?
— A do ciebie! Ale tu nie miejsce na rozhowor. Idź dalej, dalej, nie trać czasu! Mnie pilno wracać!
Michałko przyspieszył kroku. Szli znowu w milczeniu, aż na koniec pomostu. Czarną głąb mieli pod stopami. Strażnik stanął.
— Ot tu pogadamy! — rzekł spokojnie, dobywając coś z zanadrza, czego Michałko dostrzec nie mógł, ale co wydało głuchy trzask, jakby palnej broni, przy odwodzeniu kurka.
— Piękną parę wołów macie, Michałku — mówił strażnik powoli, a w głosie mu coś dźwięczało fałszywie, — i za darmo. To tylko szkoda, że się niemi nie ucieszycie długo. Tani towar djabła wart, jak wasza dusza! Słuchaj, przeżegnaj się i odmów pacierz...
— Co wam się dzieje! Mnie do domu czas wracać — wybełkotał chłop, cofając się na brzeg kładki i szukając drżącemi palcami sznura od łozy.
Makarewicz postąpił o krok. Oczy, jak kocie, zamigotały zielono, głos się zmienił zupełnie.
— W piekle twój dom, tam dziś odpoczniesz. Ach, gadzino nikczemna, którą panicz na to wychował jak brata, by zdrajcę mieć w nieszczęściu. Sprzedałeś go za parę wołów, czarci synu, i myślałeś, że to koniec, że ci Bóg daruje, ludzie zapomną, przebaczą. Zapomniałeś o Makarewiczu, głupi! Pacierza nie umiesz, nie mówisz, no to i tak cię szatan weźmie! Ot, masz, za mękę mojej panienki — bierz kulę — i przepadnij, łotrze!