Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stary podniósł rękę i wypalił raz i drugi w szerokie piersi chłopa, tak szybko, że ten uchylić się nie zdołał.
Michałko podskoczył w górę, ryknął, stracił równowagę, zwalił się nawznak w rzekę.
Woda prysnęła aż do twarzy Makarewicza, zakotłowała, rozstąpiła się pod ciałem, zawirowała nad niem. Strażnik ukląkł na dylach. Iskrzącemi oczami patrzał w ponurą toń, machinalnie nabijał drugi raz pistolet.
Chłop szamotał się w ostatnich kurczach. Był młody i silny, jeszcze raz wybił się na wodę, jeszcze się ruszał, ale już woda zalewała mu usta, otwarte do krzyku, zrobił kilka wysiłków, by się obrócić, rękami machał, rzucał się i znowu zniknął, tym razem na dłużej...
Gdy znowu z rzeki wyjrzała twarz ludzka, była to już twarz topielca, sina, wykrzywiona, straszna. Prąd go porwał i kręcąc wpychał powoli w gąszcz tataraków i oczeretu, fale narzucały nań kawałki traw i liści, po chwili zginął wśród moczarów.
Makarewicz wstał, schował pistolet za sukmanę, obejrzał się w prawo i lewo i do łódki wskoczył. Mglista noc objęła go wokoło, zniknął, jak był przyszedł, tajemniczo, cicho, niedojrzany przez nikogo.