Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

urodzajne grunta. Dla przebycia go, zbudowano długi pomost, sklecony z okrąglaków na palach. Tą napowietrzną drogą dostawali się chłopi do swych pól i u jej końca stała wielka łódź, obok której nowoprzybyły zostawił swoją pławicę, ukrywszy ją nieco pod belki. Poczem nocny wędrowiec dźwignął się sam na kładkę i, tłumiąc odgłos swych kroków, ruszył, oglądając się wciąż nieufnie w stronę stałego lądu i zniknął jak widmo w coraz gęstszej, białej mgle jesieni. Tam za kępa i leszczyny i kaliny, orał tylko jeden chłop, pokrzykując na woły donośnie. Zmierzch go naglił do powrotu, dokończył zagona, otarł spocone czoło, jął wyprzęgać swe bydlęta. Woły to były przepyszne, pstrokate jak jeden, ślicznych kształtów, rosłe i zdrowe.
Gospodarz puścił je w zarośla, sochę zostawił, zapalił fajkę, na ramię wziął torbę i ku kładkom zmierzał. Szedł zwolna, rozglądając się zadowolony po gotowej roli, goniąc wzrokiem pasące się woły, gwiżdżąc coś niewyraźnie.
Nie zauważył, że za nim z ziemi, jak widmo, podniósł się czarny cień człowieka i szedł tuż krok za krokiem, aż na pomost, nieodstępny. Nagle drzewo skrzypnęło pod nim; chłop się obejrzał.
— Kto to? — zagadnął, nie mogąc w zmroku dojrzeć rysów towarzysza.
— Znajomy. Idź, Michałku, idź. To ja, Makarewicz.
Chłop się zatrzymał. Ton strażnika był spokojny, pomimo to zrobiło mu się straszno.
— A wy tu skąd się wzięli? — zapytał niepewnym głosem.