Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Strzeż się go, bracie. Nie Moskali pilnujcie, a jego! Ach, i taki człowiek śmie stawać z wami, śmie mówić o kraju, ofierze, poświęceniu! Człowiek, co gotów sprzedać nas wszystkich za order rosyjski, majątek odebrany patrjocie lub kilkanaście moskiewskich asygnat.
— Aleks, Aleks! — upomniał brat łagodnie. — Co ci jest? Miotasz się na wszystko i na każdego! Co ci zawinił Czaplic, przyjaciel ojca, że go z błotem mieszasz?
— Co on mi zawinił? Spytaj duszy mojej, ile miała czarnych myśli, rozpaczy, grzechów! Spytaj życia mego, ile miało goryczy i trudów, nędz i walk, będziesz wtedy wiedział, ile razy on mi zawinił!
— Czyś ty chory, Aleks, żeś się tak zmienił w ostatnich czasach? Przed rokiem byłeś spokojny, wesół prawie, pracowałeś jak żaden z nas, byłeś wzorem pogody, obowiązkowości, braterstwa. A teraz z nikim nie żyjesz, nikogo nie lubisz, zdziczałeś na swoim folwarku, zapomniałeś nawet o mnie. Dawniej ufałeś bratu!
— Dawniej — przerwał twardo — dawniej miałem cel, myśl, plan, pracowałem dla czegoś i kogoś, miałem poco żyć! A dziś stoję sam, nic nie zostało, wszędzie pusto, ech, starzec mnie straszył pętlą, cha, cha, żeby wiedział, z jakiem utęsknieniem wyglądam końca, co roztrzaska ten niepotrzebny gliniany czerep! Dobrze mi będzie na tej huśtawce, lepiej niż teraz, o lepiej!
— Lecz dlaczegóż ja, bracie, cierpię za innych, jam się nie zmienił przecie?