Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

godzin świt wejdzie. Wy na prawo, ja na lewo i oby wasza droga była lepszą od mojej!
Wyjął ręce z kieszeni, uchylił czapkę, odsłaniając swe szerokie, kanciaste czoło. Z lekkim ukłonem minął starca.
— Idziesz, Kazimierzu? — zagadnął brata, który stał wciąż na jednem miejscu nieruchomy, z bólem wielkim w swych marzących oczach.
— Idę — odparł głucho.
Młody ruszył naprzód, śpiesznie, jakby rad, że odchodził stąd, starszy powoli, z widoczną przykrością. O czem oni mówić teraz będą, gdy nagle los oddzielił ich przepaścią; co ma powiedzieć on, głowa rodziny, temu niesfornemu duchowi, który w życiu swem całem nie posłuchał nikogo, prócz siebie.
Przybyli do miejsca, gdzie łódź zostawili i mokre wiosła. Łódka była mała, łupina prawie, zwrotna, szybka jak piroga malajska. Kazimierz wszedł do niej pierwszy i stanął na przodzie. Aleksander wszedł obojętnie w wodę, wyciągnął łódź ze szlamu i zielska na czysty prąd, wskoczył do środka i począł sterować. Wiosła spadały równo i bez szelestu; obydwaj milczeli i w cieniu nocnym ta łódź, migająca na falach, wyglądała jak widziadło.
— Czy poznałeś tego, co drwa rąbał? — spytał nagle Aleksander.
— Nie, był wszakże zamaskowany.
— Żeby miał garb, fałszywe włosy i chromał na obie nogi, jabym i wtedy poznał tę żmiję. To Dominik Czaplic.
— Może być, masz oczy ostrowidza, a jam prawie nie spojrzał na niego.