Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ny, żal, bo gotujesz sobie los zdrajców i apostatów. Mogą cię właśni bracia powiesić!
Świda głowę podniósł hardo, skrami zamigotały mu oczy, wyzywał ruchem i spojrzeniem.
— Żal — wyrzucił wzgardliwie. — Dlaczego? Na waszym stryczku będę takąż ofiarą przekonań, jak ci, co zamrą pod kozackiemi pletniami, jak przodek mój zasieczony bratniemi szablami. Nie żałujcie mnie, ani się bójcie. Sąd wasz znajdzie mnie w domu gotowego na śmierć — ale ostrożnie z tymi zdrajcami, co noszą maski na twarzy, a w sercu dukat i węża.
Na te słowa, wyrzucone z dziką wzgardą, śniady mężczyzna poruszył się nieznacznie i ścisnął silniej trzymaną w ręku siekierę.
Czyżby Świda o nim mówił, poznał człowieka za maską i jemu rzucał w oczy tę obelgę, czy wyzwanie, jak rękawicę do boju?
Nie zapewne, bo na to straszne oskarżenie nie było żadnej odpowiedzi. Zamaskowany człowiek oczu nie podniósł, ust nie otworzył, tylko siekiera chwilę zadrżała w powietrzu i spadła potem na olchowy pień wściekle, z zaciętością mordercy, godzącego w czaszkę ofiary. Pień roztrzaskał się od ciosu w drobne kawałki i nic więcej.
Wiatr letni uniósł oskarżenie i znów szemrał wśród łóz i leszczyny. Stary ręką machnął. Wyglądał jak lew, któremu mówią o złodzieju-szakalu.
— Na tych, co mówisz, jest sąd tam — odparł poważnie, wskazując niebo.
— Tak, lecz sąd to daleki, a zguba, którą oni gotują, bliska, strzeżcie się i żegnajcie, panie. Za parę