Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na jednym z owych dziurawych okrętów, któremi wielki Napoleon bohaterskie nasze legjony, zdziesiątkowane żółtą febrą, odsyłał z San Domingo do Europy! To mi zostało nauką, jak również inny mąż z mego rodu, co padł zarąbany szablicami braci szlachty, gdy własną piersią zasłaniał marszałka sejmu, sprzeciwiającego się ich zuchwałym żądaniom bezprawia.
— Mówisz może rozumnie — przerwał starzec, prostując się — lecz nie ten jest bohaterem, co pewien dobrego skutku zaczyna walkę, ale ten, co nie myśląc o rezultacie, tylko z wiarą w świętość sprawy, idzie krew lać za nią, choćby wiedział, że to ofiara bezowocna! Widzisz tego chłopca, co tam śpi przy ogniu? Pół roku temu rzucił wygody i dostatki i matkę wdowę, co go miała jedynaka; poszedł w las, był już w pięciu partjach, rozbitych przez wroga; z ostatniej został sam, tak, jak go widzisz, krwawy szkielet! On lepiej niż ty, własnem doświadczeniem stwierdził, że niema nadziei dla nas, a pomimo to nie upadł na duchu, nie zdezerterował z posterunku, nie rezonował, jak będzie lepiej. Szedł o głodzie i chłodzie, tropiony jak wilk aż tutaj; nie spoczął chwili i oto jutro znów pójdzie pod twoim bratem, gdzieś w puszczy, od piki kozackiej resztę krwi dać ziemi! Oto bohater, dziecko, a nam za późno już rezonować i cofać się.
— Może być i ja się nie cofam — przed moją zasadą. Dla mnie za późno szaleć, i nie pójdę z wami! — odparł Świda twardo, odstępując krok, by odejść.
Starzec głową pokiwał. Uśmiech litości przeszedł mu po twarzy — zgnębiony był.
— Żal mi cię — szepnął — żal, boś potężny i sil-