Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech wam Bóg zapłaci. Dziecko mi pan Świda polecił, przysiągłem mu ojcem być, więc go zabiorę z sobą — i was, jeśli chcecie.
Nazajutrz rankiem straż zostawiono pustą. Sierota jechał do nowego domu. Mijano lasy i pola, dwory i wsie, stary milczał, łzy ocierając.
— Same zgliszcza! — szepnął wreszcie do siebie. — Same zgliszcza! Pożarem strawiłeś nam kraj, Boże! Zabrał wszystko i znowu zostały tylko wdowy i sieroty, jak już tyle razy! O Panie wielki, a jam myślał, że to nowa zorza!
— I na jaką dolę go wychowam! — zaczął po małej przerwie, na dziecko spoglądając. — Co jemu życie przyniesie? Jaki ból i jaką nagrodę?...
I dobrze, że starzec-patrjota nie mógł ujrzeć przyszłości, bo zobaczyłby znowu zgliszcza i ruinę! Ojcowie o kraj i wolność walczyli, dzieciom przypadała w udziale walka o chleb i życie!
I widziałby starzec jednych, co zwichnięci, szaleni, trawili czas w biernej, bezmyślnej bezczynności, resztkami fortun opłacając powierzchowny szał, by nie myśleć! I widziałby innych, co rozproszeni burzą, odarci z mienia, rzucali się w świat, walcząc o byt i karjerę, pracą półwiekową zdobywając naukę i fach. Mogli wiele działać — a potem przed głodnym, nędzarzem, zamykano wszystkie drogi... Były posady, służby, sposoby zarobkowania, ale nie dla parjasa Polaka. Odchodził odepchnięty, pogardzony, z rozpaczą w duszy...
Za sobą miał kraj bez domu, wyniszczoną pustynię, skazaną na zagładę, a przed nim występował z zaułka genjusz nędzy, socjalizm i w znękaną jego