Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kozak pokornie. — Przysięgam, że żyła i nikt jej nie krzywdził. Rozkaz był pośpiechu, wóz się trząsł, musiała skończyć w drodze! Jej Bohu, my nie winni! Dostawili w tri miga!
— Won mi z oczu, kanalje! A trupa oddać księdzu! Zmarnowaliście mi śledztwo, głupcy! Won!
Podniósł rękę, skinął na oficera dowodzącego egzekucją.
— Kończyć z nim, już niepotrzebny! — krzyknął, wracając do domu.
Bęben uderzył przeciągły werbel. Oficer przeczytał wyrok, drugi werbel, komenda — dziesięć kul poszło, gwiżdżąc w piersi ofiary...
Szukały daremnie życia, by je zniszczyć... pierś męczennika już była głucha i pusta jak dzwon, któremu serce wydarto!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A sierota płakał głodny, coraz ciszej. Stara sługa wyniosła go wreszcie z domu, gdzie zjechała moskiewska administracja, poprzedzając konfiskatę. Zabrała z sobą maleństwo na straż, gdzie jej mąż służył. Starzy trwożnie popłakali nad dolą pańską; o dziecko nikt się nie upomniał. Świdowie mieli mało krewnych i ci zapomnieli o niem w takich czasach.
W parę tygodni dopiero siwy, smutny pan zjechał przed ubogie domostwo.
— Przygarnęliście synka pana Świdy? — spytał piastunki.
— Tak, panie! Odchuchaliśmy drobinę. Jak Bóg da, żyć będzie.